Jeszcze na etapie projektowania ustawy transgranicznej wiadomo było, że jej wprowadzenie nie spowoduje exodusu polskich pacjentów do zagranicznych gabinetów stomatologicznych.

Choć - co potwierdzają dane - ceny w prywatnych gabinetach stomatologicznych np. w Czechach są nieco niższe niż w Polsce, to nie aż tak bardzo, aby po doliczeniu kosztów dojazdu, ewentualnego noclegu czy wyżywienia, okazały się konkurencyjne. A nawet jeżeli wynik rachowania wyjdzie korzystny (np. dla osoby mieszkającej przy granicy), to i tak wykonanie licówki, wstawienie implantu czy wybielenie zębów, będzie wiązało się z zapłatą z własnego portfela, bez możliwości refundacji kosztów po powrocie do kraju. Na taką refundacje nikt zresztą z polskich pacjentów nie liczył, nie od dzisiaj jeżdżących do gabinetów dentystycznych  w Czechach, tym bardziej, że często dla mieszkańców przygranicznych rejonów dostęp do czeskiego dentysty jest nie tylko tańszy, ale i niejednokrotnie łatwiejszy ze względu na prosztyszy dojazd i wygodniejsze dla pacjentów godziny pracy.  

To samo dotyczy świadczeń ortodontycznych. Wiele mediów podkreśla, że ceny usług ortodontycznych w Czechach czy na Słowacji są o kilkadziesiąt procent niższe niż w Polsce, a - jak twierdzą pacjenci - wybór aparatów ortodontycznych jest znacznie większy. Zgoda, tylko to ciągle są świadczenia, za które pacjenci muszą płacić wyłącznie z własnej kieszeni, bo refundacja kosztów wynikająca z przepisów tzw. ustawy transgranicznej ich nie obejmuje. 

Przypomnijmy, od kilku tygodni w Polsce obowiązują przepisy tzw. ustawy transgranicznej, która pozwala leczyć się w całej Unii na koszt Narodowego Funduszu Zdrowia. Do zagranicznej kliniki pacjenci muszą zgłosić się ze skierowaniem na zabieg od polskiego lekarza, a po leczeniu złożyć w NFZ rachunek i wniosek o zwrot tego wydatku. Fundusz w ciągu 180 dni zwraca pieniądze do kwoty, jaką sam płaci polskim świadczeniodawcom. Jeśli odmówi - pacjent może spróbować walczyć o refundację w sądzie.